Udostępnij artykuł:

Agnieszka Bartoszewska

Trudno powiedzieć, kiedy w ogóle był początek, ale chyba pierwsze ataki paniki zaczęły się w pierwszej klasie gimnazjum. Byłam wtedy bardzo przeciążona, brałam udział w 17 konkursach, chciałam być najlepszą, perfekcyjną uczennicą. To był taki wysiłek dla mojej głowy, że okazało się, że ostatecznie nie mogę tego udźwignąć. Mój organizm zaczął się buntować i dawać znaki, że muszę zwolnić. Już pierwsze sygnały były dość silne – w czasie ataków paniki nie mogłam oddychać, czułam, jakbym miała zemdleć. Najbezpieczniej czułam się przy ścianie, bo wtedy mogłam czegoś się złapać. Rodzice nie wiedzieli, co się ze mną dzieje i zaprowadzili mnie do pediatry. Okazało się, że fizycznie jestem zdrowa, lekarz nie był w stanie określić, co mi dolega i zaczął podejrzewać, że to problem psychologiczny. 

To był czas zmian w życiu naszej rodziny. Rodzice rozstawali się, to powodowało dużo napięć, stresu, konfliktowych sytuacji. Pierwsza psycholog stwierdziła, że to mogą być zaburzenia lękowe. 

Z czasem mój stan tylko się pogarszał. Bardzo opuściłam się w nauce, do tego doszła przeprowadzka do innego miasta. W nowej szkole początkowo nie miałam znajomych, czułam się bardzo samotna. Miałam 15 lat, gdy zaczęły się silne stany depresyjne. U mnie objawiało się to głównie dużą drażliwością. Gdy myśli się o depresji, zwykle przychodzi na myśl smutek, apatia i wycofanie, tymczasem ja byłam przede wszystkim rozdrażniona. W pewnym momencie pojawiły się silne myśli samobójcze, zaczęłam się okaleczać. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Mój stan pogarszał się. W końcu byłam tak bezsilna, że nie mogłam nawet wstać z łóżka. Nawet spacer przerastał moje możliwości. Wcześniej trenowałam gimnastykę, dużo czytałam, uczyłam się niemieckiego, ten język był moją wielką pasją… choroba sprawiła, że nic mnie nie obchodziło. 

Mimo to udało mi się dostać do bardzo dobrego liceum. Tylko poziom nauczania to jedno, a stosunek do uczniów to co innego. Okazało się, że w tej szkole kwestia zdrowia psychicznego to tematu tabu. Na pierwszym zebraniu moja mama usłyszała, żebym nikomu nie wspominała, że choruję, bo to mogłoby „sprowadzić innych uczniów na złą drogę”. Nie mówiłam o tym otwarcie, ale inni uczniowie i tak coś podejrzewali, bo gdy miałam napady lęku, wychodziłam z klasy. Sama widziałam, że inni też mają problemy.

Mój stan się nie poprawiał. Myśli samobójcze stały się planami. Zwierzyłam się z nich koleżance z innej szkoły i ona postanowiła zainterweniować. Opowiedziała o tym nauczycielowi i on zawiadomił moją szkołę. Wychowawczyni przyszła do klasy i zapytała, czy mogę z nią wyjść. Zaprowadziła mnie do pedagoga, ten zadzwonił do rodziców. Akurat tego dnia i tak miałam wizytę u psychiatry, więc prosto ze szkoły pojechaliśmy do niego. 

Mój pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym trwał trzy tygodnie. Potem na zmianę wychodziłam do domu i wracałam pod stałą opiekę, gdy mój stan się pogarszał. W sumie takich pobytów było 11. Leczono mnie na chorobę afektywną dwubiegunową.

Szpitale były różne. Wychodziłam z nich i wracałam, gdy tylko mój stan mógł zagrażać życiu i zdrowiu. 

Mówi się, że gdy pojawia się choroba psychiczna dziecka, to choruje tak naprawdę cała rodzina. Dziś myślę, że dobrze by było, gdybyśmy podjęli terapię rodzinną. Wszyscy. 

Po tych kolejnych pobytach w szpitalu otrzymałam w końcu diagnozę, która zmieniła moje leczenie i życie: osobowość chwiejna emocjonalnie. Od tego czasu jest mi łatwiej. Dostałam nowe leki. Ostatni raz do szpitala zamkniętego trafiłam w 2021 roku. W klasie maturalnej przeszłam na nauczanie indywidualne, zdałam maturę i dostałam się na socjologię. Zaczęłam też działać w Nastoletnim Azylu. 

To był niesamowity przełom w moim leczeniu

Na drugim roku studiów dowiedziałam się, że w Krakowie funkcjonuje ośrodek dla osób z zaburzeniami osobowości, gdzie terapia trwa pół roku. Zdecydowałam, że wezmę dziekankę i poświęcę ten czas na poprawę stanu zdrowia. Okazało się, że to była bardzo dobra decyzja. Wcześniej unikałam ludzi i miałam problemy z relacjami, teraz musiałam spędzić sześć miesięcy w towarzystwie osób, które borykają się z podobnymi do moich problemami. To miało naprawdę bardzo dużo sensu. Oprócz mnóstwa zajęć terapeutycznych mieliśmy też zajęcia kulinarne, muzykoterapię, ogrodnictwo, rysunek. Czas był wypełniony po brzegi, poza tym sami dbaliśmy o ośrodek, sprzątaliśmy, gotowaliśmy – musieliśmy na sobie polegać. Po raz pierwszy od 7 lat zeszłam z leków. To był niesamowity przełom w moim leczeniu. 

Przez następne dwa lata co dwa tygodnie będziemy się spotykać w tym gronie, żeby dokończyć proces terapeutyczny. Nadal jestem pod opieką psychiatry i psychologa, ale zupełnie inaczej już radzę sobie z kryzysami. Wiem, że w jakimś momencie swojego życia mogę jeszcze poczuć się naprawdę źle, ale ta wizja nie wydaje mi się już końcem, wiem, że mam szansę poradzić sobie ze wszystkim.