Udostępnij artykuł:

Gdybym miała określić, co w życiu sprawia mi największą trudność, byłoby to pewnie funkcjonowanie w systemie, który nie jest dostosowany do moich potrzeb i możliwości, który stawia nierealistyczne oczekiwania i premiuje indywidualizm ponad relacje i działania wspólnotowe. Ale mierzą się z tym wszyscy, w zasadzie na każdym etapie życia – na tych zasadach działa szkoła, studia, praca, często też przejmuje je rodzina. 

Dorastając, myślałam, że jestem jedyna – albo przynajmniej jedna z niewielu. Czułam, że odstaję od rówieśników, że mój mózg funkcjonuje trochę inaczej, jakbym była z innego świata. Inne miałam zainteresowania, o innych rzeczach myślałam, inaczej wchodziłam w relacje. Dzieci się ze mnie śmiały, przezywały mnie i wykluczały z zabaw. Dorośli byli rozczarowani, że nie spełniam ich oczekiwań wesołego, kontaktowego dziecka. Nie byłam jednak „problematyczna”, nie odstawałam na tyle, by zasłużyć na specjalną etykietkę. Moje zachowanie określano jako brak wychowania, nieśmiałość, wycofanie. 

Czułam się często niezrozumiana i osamotniona, nawet jeśli zawsze udało mi się znaleźć tę jedną osobę, która nadawała na podobnych falach – zawsze to byłyśmy my przeciwko światu i na odwrót, świat przeciwko nam. Interpretowałam to doświadczenie na różne sposoby, raz, że jestem nic nie warta, raz, że wyjątkowa. Tożsamość, która została ze mną z czasu dzieciństwa i młodości, to tożsamość dziwaczki, która dziś napełnia mnie przede wszystkim radością i poczuciem bycia sobą. Wynika to z rozsmakowania się w swoich dziwactwach, pewnie z jakiejś dojrzałości, ale też z tego, że otaczają mnie teraz inne dziwaczne osoby. 

Brakowało mi słów na to, co się ze mną działo

Ale droga do tego momentu była długa i ciężka. Nawracające stany depresyjno-lękowe towarzyszą mi prawdopodobnie od gimnazjum. Mówię „prawdopodobnie”, bo to rozpoznanie dostałam, jak miałam 23 lata. Poszłam wtedy pierwszy raz na terapię, dostałam leki. Wcześniej byłam zmęczona, było mi smutno, nie chciałam mówić, brakowało mi słów na to, co się ze mną działo. Zapadałam się w sobie, czułam się pusta w środku, wydawało mi się, że od świata oddziela mnie nieprzekraczalna ściana, samookaleczałam się. Te stany przychodziły i odchodziły, a ja traktowałam je jako kolejny przejaw mojej wyjątkowości. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że to może mieć coś wspólnego ze stanem mojego organizmu, że stres i cierpienie mogą wywoływać zmiany w moim mózgu i że można coś na to poradzić. Jeszcze więcej czasu potrzebowałam, by dotrzeć do tego, że sam mózg może się specyficznie rozwijać, inaczej funkcjonować. 

Na studiach przeszłam przez serię trudnych doświadczeń z relacjami, które wywołały we mnie poczucie, że w porównaniu z innymi naprawdę słabo sobie radzę – z emocjami, z relacjami, z pracą, ze sobą – z życiem. Że trudne przeżycia wywołują we mnie intensywne, obsesyjne stany, które zaczynają mnie pochłaniać, a ja czuję wtedy, że znikam. To poczucie bezsilności przekonało mnie do terapii, ale chyba nie podjęłabym tej decyzji, gdybym nie usłyszała od kogoś: „może potrzebujesz pomocy?”. 

Przywiązałam się do depresji, bo tłumaczyła dla mnie moje doświadczenia. Jako diagnoza nadała sens rzeczom, które wcześniej nie miały sensu i o które ciągle się obwiniałam. Pozwoliła mi zrozumieć, że nie wszystko we mnie jest pod moją kontrolą, że jestem zależna od otoczenia i że to dobrze. Nie rozwiązało to niestety sprawy, bo stany depresyjne wracały, a ja trwałam w poczuciu, że chociaż więcej rozumiem, to dalej jestem nieszczęśliwa. Wrażenie, że wkłada się ogromny wysiłek, by sobie pomóc, ale latami nie przynosi to pożądanych skutków, jest strasznie frustrujące i potrafi pogłębić wrażenie, że się jest zepsutą.

Diagnoza autyzmu pozwoliła mi zbudować tożsamość na nowo

Trzy lata temu zaczęłam trafiać na artykuły o kobietach otrzymujących w dorosłym życiu diagnozę autyzmu. Część rzeczy brzmiała znajomo, ale moją pierwszą reakcją było: „Wymyślasz. Przecież nie jest z tobą tak źle. Chcesz zwrócić na siebie uwagę”. Wszystkie te zarzuty, które słyszałam w swoim otoczeniu, od ludzi i od fikcyjnych postaci w telewizji, zawsze wchłaniałam jak gąbka, by później wykorzystać przeciwko sobie. Ale czytałam dalej i coraz więcej, zmagając się z naprzemiennym wrażeniem olśnienia i syndromem oszusta. Nie pomagało, że terapeutka i psychiatrka były sceptyczne. W końcu jednak przeczytałam tak dużo, że potrafiłam potwierdzić moją pierwszą intuicję i wskazać wszystko, co czyniło ze mnie kandydatkę do diagnozy. Wsparcie bliskich ułatwiło mi, by w końcu pójść z tym dalej. Trafiłam na świetną psycholożkę, która po długotrwałym wywiadzie skierowała mnie do świetnego psychiatry. Dostałam diagnozę spektrum autyzmu (według panującej jeszcze w Polsce klasyfikacji to Zespół Aspergera). 

W pewnym sensie diagnoza pozwoliła mi zbudować moją tożsamość na nowo. W innym – pozwoliła zobaczyć siebie w sobie i zrozumieć, że niczego mi nie brakuje. Autyzm okazał się instrukcją do zrozumienia moich doświadczeń, ale przede wszystkim dał mi adekwatne narzędzia do radzenia sobie z trudnościami. Diagnoza nie zmieniła niczego z dnia na dzień, ale dzięki niej zaczęłam sobie bardziej ufać, być bardziej wyrozumiałą – nie tylko zresztą dla siebie, ale też dla innych. Chociaż wciąż przychodzą momenty zwątpienia – w końcu nie ma żadnych obiektywnych narzędzi do określenia mojej neuroróżnorodności, wszystko bazuje na mojej opowieści. 

Pierwszy raz od lat dobrze czuję się ze sobą

Kiedy wyszłam od psychiatry jako autystka, przepełniała mnie ekscytacja i poczucie, że w końcu złożyłam się w całość. Dzisiaj, prawie dwa lata po diagnozie, jest ona dla mnie bardziej neutralna, zintegrowana z moim byciem w świecie. Stała się punktem wyjścia do budowania bardziej przyjaznych i pozytywnych relacji między mną i światem. Zaczęłam lepiej rozumieć swoje potrzeby, między innymi dlatego, że proces diagnostyczny uświadomił mi fałsz wielu powszechnych przekonań, do których latami próbowałam się bezskutecznie dostosowywać. Nie da się oddzielić ciała od umysłu, bo to jeden i ten sam, zależny od otoczenia organizm, który może z tą samą siłą reagować na dotyk i na dobre słowo. I jeśli dziś miałabym stwierdzić, dlaczego czuję się pierwszy raz od lat dobrze ze sobą, mogłabym powiedzieć, że przeszłam bardzo długi i złożony proces, dzięki któremu teraz udaje mi się lepiej balansować między dostosowywaniem się do otoczenia a dostosowywaniem otoczenia do siebie.