O tym, że jestem transpłciowy, jako pierwszej powiedziałem przyjaciółce. Wyjęła telefon i zapytała, jak ma zmienić moje dotychczasowe imię. To, co zrobiła, było bardzo ważne.
Nazywam się Konrad Braciak. Jestem suflerem. Jestem homoseksualnym transpłciowym mężczyzną. Żałuję, że nie jest to bez znaczenia. Właśnie mija rok, odkąd złożyłem pozew do sądu o zmianę dokumentów. Jako dorosły facet, musiałem pozwać moich rodziców, żeby móc wpisać do dowodu M zamiast K i imię zgodne z moją płcią. Trudno mi się z tym pogodzić, bo przecież moja tożsamość nie dotyczy moich rodziców. To utrudnia też codziennie funkcjonowanie np. u lekarza, czy gdy kupuję papierosy i sprzedawca prosi mnie o dowód, bo wyglądam młodziej niż moje 29 lat. To frustrujące, że muszę tłumaczyć się ze swojego życia przypadkowo napotkanej osobie. Często pytanie o tożsamość skrywa pytanie o to, co mam w spodniach i pod koszulką, a przecież innym ludziom nie zadaje się tego typu pytań. Inni nie muszą się usprawiedliwiać i tłumaczyć. Ja ciągle dostaję pytania o to, kim jestem i dlaczego taki jestem. Jakbym nie był człowiekiem, ale zbiorem ciekawostek.
Dziś mam odwagę powiedzieć: to nie twój interes, czy i jakie operacje przeszedłem, o ile nie jesteśmy w relacji, w której moje ciało może przez ciebie zostać zobaczone. Umiem już postawić granicę, ale jeszcze do niedawna zdarzało mi się patrzeć w lustro i zastanawiać: „a co, jeśli ci wszyscy ludzie mają rację i ja tylko udaję, że jestem mężczyzną? Co jeśli popełniłem błąd i zapędziłem się w myśleniu o sobie?”. Szybko się z tego otrząsałem, wystarczyło, że przypomniałem sobie jakiekolwiek zdarzenie z życia sprzed tranzycji, kiedy byłem nieszczęśliwy i gdy bardzo zależało mi na tym, żeby być tym, kim jestem teraz.
Jestem szczęśliwy. Niczego nie udaję. Mogę swobodnie oddychać. Tak, miałem operację i zapomniałem już, jakie to uczucie, gdy moje żebra przez kilkanaście godzin dziennie ściskał binder. Zaakceptowanie siebie takim, jakim jestem, pomogło mi osiągnąć te wszystkie rzeczy, które są dla mnie tak ważne: pracę, którą kocham i cudownego partnera, dom i osoby w moim życiu, które są mi bliskie, których ja potrzebuję i które potrzebują mnie. Ludzi, którzy mnie wspierają i osoby, dla których ja mogę być wsparciem. Jestem tą osobą, którą zawsze chciałem być. To ważne, bo proces akceptacji siebie też jest etapem korekty płci.
W swoim życiu przeszedłem przez cały akronim LGBT+ i żaden z tych etapów nie był kłamstwem. Myślałem, że jestem biseksualny, że jestem lesbijką, potem, że osobą niebinarną. To wydawało mi się racjonalnym wytłumaczeniem tego, jak się czułem. Bałem się myśleć, że jestem transpłciowy. Nie mówiłem o tym nikomu, bo myślałem, że kogoś tym skrzywdzę, ale też z obawy, że jeśli za jakiś czas zmienię zdanie, to bliscy nie będą traktować mnie serio. To byłaby plama na honorze do końca mojego życia. Nie chciałem zadawać sobie pytań, bo podświadomie czułem, że odpowiedzi są zbyt przerażające. Transpłciowy coming out widziałem jako sytuację bez odwrotu.
Wcześniej przez rok pisałem scenariusz na zajęcia o transpłciowym chłopaku, który godzi się ze swoją tożsamością. Dopiero pod koniec pracy nad scenariuszem zorientowałem się, że ten chłopak jest mną. Wtedy jakaś część mnie chciała, żeby ktoś przyszedł i powiedział: „jesteś transpłciowym mężczyzną”. Teraz wiem, że potrzebowałem zwyczajnie porozmawiać o tym, co czułem. Chodzenie na terapię kojarzyło mi się jednak ze słabością. Nie potrafiłem sięgać po pomoc, nie chciałem czuć się słaby. Tak to widziałem – że jeśli poproszę o pomoc, to znaczy, że coś ze mną jest nie tak, że sobie nie radzę, a przecież inni sobie radzą… Z tego okresu zostały mi blizny na ciele po samookaleczaniu. To oczywiście w niczym mi nie pomogło.
Zaplanowałem, że odbiorę sobie życie. Akurat w ten dzień zadzwoniła moja siostra. Zwykła rozmowa. W pewnym momencie zadała mi z pozoru banalne pytanie, po którym powiedziałem jej, co zamierzam zrobić. W odpowiedzi wysłała mi piosenkę Linkin Park „One More Light”. Przesłuchałem ją pięć razy. Płakałem. Potem umówiłem się do psychiatry.
Nawet psychiatrce nie powiedziałem, że jestem transpłciowy. Ukrywałem to, bo bałem się, że lekarka odmówi mi pomocy, której bardzo potrzebowałem. Na podstawie tego, co jej powiedziałem, psychiatrka zdiagnozowała u mnie zaburzenie osobowości borderline. Postanowiłem pójść na terapię zamkniętą, żeby się wyleczyć, a przecież wcale nie byłem na to chory. Chciałem wyleczyć się z myśli o sobie, a jednocześnie nie byłem szczery ani ze sobą, ani z psychiatrką.
O tym, że jestem transpłciowy, jako pierwszej powiedziałem przyjaciółce. Miałem 23 lata i wiele za sobą. Wyjęła telefon i zapytała, jak ma zmienić moje dotychczasowe imię. Jeszcze nie miałem wybranego, więc zaproponowała, że zapisze mnie Ziomek. To, co zrobiła, było bardzo ważne. Mam świadomość, że to ogromny przywilej mieć kogoś takiego w swoim życiu.
W końcu postanowiłem iść na terapię i niczego już nie ukrywać. Na pierwszym spotkaniu powiedziałem terapeutce, że chyba jestem mężczyzną i poprosiłem, by zwracała się do mnie męskimi zaimkami. Wyjawiłem, że nie mówię prawdy psychiatrce, że mam diagnozę borderline, że byłem uzależniony, ale już nie piję, że się okaleczam. Tym razem byłem szczery, bo naprawdę potrzebowałem pomocy. Terapeutka wysłuchała mnie i powiedziała, że chce mi pomóc, choć jeszcze nigdy nie pracowała z osobą, która kumulowałaby w sobie taką konstelację problemów. Była ze mną uczciwa i to przekonało mnie do terapii. Zaufałem jej.
Obiecałem, że dopóki razem pracujemy, nie będę się ciąć. Nie składałem takiej obietnicy po raz pierwszy, ale tym razem potraktowałem ją poważnie i dotrzymałem słowa. Przez wiele lat czułem, że moje ciało nie jest mną, że jest jakby obok i nie należy do nikogo, więc mogłem je krzywdzić. Nie zależało mi na czymś, co i tak za kilka miesięcy miało nie istnieć. Planowałem, że się zabiję, więc to nie miało znaczenia, czy te blizny będą na zawsze. Zawsze miało trwać najwyżej pół roku.
Bliscy długo niczego nie zauważyli, bo świetnie ukrywałem to pod przykrywką nastoletniego buntu. Robiłem wszystko, by nie poświęcali mi uwagi. Jednocześnie zacząłem pić i odsunąłem swój stan psychiczny na drugi plan. Dopiero w liceum problemy narosły. W końcu stanąłem przed komisją dyscyplinarną za picie na wycieczce szkolnej. Byłem jeszcze nieletni i karą był wolontariat w schronisku dla zwierząt. To miejsce miało nauczyć mnie odpowiedzialności. Pierwsze weekendy przepłakałem nad losem zwierząt, nie mogłem zliczyć szczeniąt, które się do mnie garnęły, gdy wchodziłem sprzątać boks. Pamiętam pieska, który jako jedyny nie biegł, by mnie przywitać. Zajęło mu cztery tygodnie, zanim nabrał do mnie zaufania. To doświadczenie być może nauczyło mnie odpowiedzialności za innych, ale wciąż nie za siebie. Do tego potrzebowałem terapii.
Terapia zmieniła moje myślenie – psychologicznie połączyłem się z ciałem. Zdałem sobie sprawę, że należy do mnie, mimo że jego wygląd nieraz mnie zaskakiwał. Spotkania z terapeutką zakończyłem parę miesięcy po „jedynce”, czyli operacji klatki piersiowej. Zajęło mi ponad rok od pierwszej wizyty, żeby powiedzieć psychiatrce prawdę o sobie i razem zdecydowaliśmy o odstawieniu leków. Lekarka podeszła do tej sytuacji z pełnym zrozumieniem. Wiedziała, że ten proces nie był dla mnie łatwy.
Gdy upewniłem się w sobie, że jestem mężczyzną, poszedłem do psycholożki po diagnozę potrzebną do rozpoczęcia tranzycji medycznej. O ile wcześniej chciałem, żeby ktoś wykwalifikowany potwierdził moją transpłciowość, teraz byłem już przekonany sam w sobie, że to papier, który po prostu mi się należy. Nie bałem się już, wyszedłem z założenia, że jeśli ta osoba mi go nie da, to znajdę inną, do skutku, bo wiem już, kim jestem.
Zacząłem też pierwszą pracę. Nie lubiłem jej, ale nauczyła mnie, że inni muszą móc na mnie polegać, że moje działania nie wpływają tylko na mnie, bo jeśli zawalę, to ktoś inny będzie miał przez to trudniejszy dzień. To było ważne doświadczenie. Starałem się więc nie zawalać.
W końcu, dzięki terapii, poczułem się też odpowiedzialny za samego siebie. Dowiedziałem się, kim jestem, zaakceptowałem to i polubiłem tego gościa. A jak się kogoś lubi, to łatwiej wziąć za niego odpowiedzialność. Nie znałem tej dziewczyny, za którą mnie uważano, nie obchodziła mnie, ale Konrad to zupełnie co innego. Dla niego warto się starać.
Jeśli coś miałbym powiedzieć osobie, która ma wątpliwości, kim jest, to chyba najważniejsze jest to, że ma święte prawo zastanawiać się nad swoją tożsamością i decydować o niej. Eksperymentowanie, badanie siebie jest w porządku i nikomu nie robi krzywdy. Sprawdzanie, kim się jest – jest w porządku. Ale, czego ja długo nie rozumiałem, wymaga czasu i cierpliwości, a także odpuszczania, bo nigdy nie spełni się oczekiwań wszystkich.
Niniejsza strona używa plików cookies w celu optymalizacji korzystania ze strony internetowej, w celach statystycznych oraz popularyzacji strony za pomocą serwisów społecznościowych. Warunki przechowywania plików cookies możesz określić w przeglądarce internetowej.