Udostępnij artykuł:

Justyna Suchanek

Odkąd tylko pamiętam, zawsze miałam pod górkę. Całe moje dzieciństwo było jednym wielkim koszmarem. Mój tata jest uzależniony od alkoholu, przez co, kiedy byłam mała, w domu bardzo rzadko panował spokój. Między nim a moją mamą często dochodziło do awantur i sprzeczek, w których chcąc nie chcąc często uczestniczyłyśmy z moją siostrą.

Rodzice byli niedojrzali emocjonalnie. W domu, który był tak dysfunkcyjny, nie było miejsca na emocje czy problemy, poza tymi, które generowała choroba mojego taty. Jako dziecko bardzo kochałam oboje moich rodziców, więc o wiele łatwiej było mi przyjąć do świadomości, że to wszystko, co nas spotyka, jest moją winą. Czułam się niekochana, porzucona i zostawiona samej sobie. Zaczęłam więc postrzegać siebie jako problem. Wydawało mi się, że jeśli zniknę, to wszystko się jakoś ułoży. Moja babcia była jedyną osobą, przy której czułam się bezpiecznie, która wspierała mnie i mówiła, że jestem potrzebna.

Gdy miałam 13 lat, przeprowadziłyśmy się z mamą do innego miasta. Zamieszkałyśmy z jej nowym partnerem. Nie był przemocowy, ale od początku za sobą nie przepadaliśmy. Głównie dlatego, że nie szanował mojej mamy i nie traktował jej dobrze. Prosiłam, by od niego odeszła, ona była w nim zbyt zakochana, żeby przejrzeć na oczy.

W nowej szkole też nie było fajnie. Zawsze lubiłam się wyróżniać, a innych to drażniło. Dokuczali mi z tego powodu, popychali na korytarzu i wyśmiewali. Zaczęłam się samookaleczać. Piłam też dużo alkoholu, co pogarszało tylko mój stan psychiczny. Z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Przez wpływ, jakie miało na mnie otoczenie ze szkoły, zaczęłam się staczać. Opuszczałam szkołę, paliłam papierosy, a nawet okradałam swoją mamę. Jednego wieczoru strasznie mnie upito, nie jestem nawet pewna czy nie dosypano mi czegoś do alkoholu. Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Wiem, że dużo osób mnie wtedy dotykało, ale ja nie byłam w stanie nic zrobić. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam im nic powiedzieć. Kiedy obudziłam się rano, nie było moich rzeczy, ktoś je ukradł. Byłam przerażona i chciałam tylko wrócić jak najszybciej do domu. Brzydziłam się sobą i czułam do siebie nienawiść. Nie chciałam tak dłużej żyć. Byłam ruiną człowieka. Niczym nie różniłam się od mojego taty.

Pod koniec gimnazjum udało mi się zmienić otoczenie, znalazłam znajomych, którzy dobrze się uczyli i nie ciągnęli mnie w dół. Dzięki ich pomocy i wsparciu poprawiłam oceny i dostałam się do wymarzonej szkoły fotograficznej. Wiązałam z tym za duże nadzieje, wyobrażałam sobie, że sama przeprowadzka do innego miasta i nowa szkoła sprawią, że moje problemy znikną, ale tak nie było. Pierwszy rok w szkole był bardzo ciężki, choć na początku wszystko się układało, to z czasem w mojej głowie zaczęło się pojawiać coraz więcej złych myśli, nie mogłam zasnąć albo przesypiałam całe dnie. Nie miałam siły sprzątać w pokoju, ciężko było mi się umyć, wyjść z domu, skupić na nauce. Mama nie chciała słyszeć, że mam problem, myślała, że wymiguję się od szkoły, ale tak nie było. Teraz już wiem, że chorowałam na depresję, wtedy nikt mi jednak nie wierzył, że dzieje się coś złego. A mój stan się pogarszał.

Chciałam, by przyjęto mnie do szpitala psychiatrycznego

Najgorzej było, kiedy rozchorowała się moja babcia. Byłam przerażona tym, że może umrzeć. Akurat tego dnia mieliśmy iść ze znajomymi na imprezę, będąc już pod wpływem alkoholu, próbowałam się zabić. Koledzy mnie powstrzymali. Moja mama dowiedziała się o wszystkim i była przerażona. Zabrała mnie do psychiatry, który miał skierować mnie do szpitala psychiatrycznego, ale nie było dla mnie miejsca. Musiałam czekać. Wiedziałam jednak, że jeśli teraz mnie nie przyjmą, to może być już za późno.

Tydzień później znów targnęłam się na swoje życie. Spanikowałam jednak i powiedziałam o wszystkim mamie, pojechałyśmy do szpitala na płukanie żołądka. Pielęgniarki były na mnie złe, mówiły, że zajmuję im czas, który mogłyby poświęcić na „naprawdę chore dzieci”. Od zawsze słyszałam, że „wymyślam” i już sama prawie w to uwierzyłam. Czułam się winna i narastała we mnie nienawiść do samej siebie. Na drugi dzień miałam spotkanie z psychiatrą, prosiłam go, żeby skierował mnie do szpitala psychiatrycznego. Chciałam, żeby mnie zamknięto dla własnego dobra.

Od zawsze nosiłam w sobie nadzieję, że kiedyś nastąpi jakiś przełomowy moment w moim życiu, który wszystko odmieni. Myślałam, że tak będzie ze szpitalem. Chyba łudziłam się, że oprócz leków otrzymam tam zrozumienie i miłość, której tak bardzo mi brakowało, że w końcu będę dla kogoś ważna. Ale przecież szpitale nie są od tego.

Psychiatra stwierdził u mnie epizody depresyjne. Cały czas czułam się fatalnie.

Muszę o siebie zawalczyć, bo choroba sama nie zniknie

Któregoś dnia wstałam i wiedziałam, że jest gorzej niż zwykle. Pokłóciłam się z mamą i chłopakiem, nie miałam siły iść do szkoły, co partner mojej mamy skwitował: „zostaniesz nikim”. Czułam, że nie mam już siły, że ze wszystkim zostałam sama. Dlaczego miałam dalej żyć, skoro wszyscy mnie nienawidzili? Znów płukanie żołądka i szpital psychiatryczny, ale tym razem już dla dorosłych. Ten pobyt wstrząsną mną. Na oddziale było dużo starszych osób z demencją, schizofrenią, osób uzależnionych i bez kontaktu. Uświadomiłam sobie wtedy dwie rzeczy: po pierwsze, że nie tylko ja mam problemy psychiczne, a po drugie, że muszę o siebie zawalczyć, bo choroba sama nie zniknie. Zrozumiałam, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoje zdrowie psychiczne, bo nikt inny tego za mnie nie zrobi.

Gdy wypisali mnie ze szpitala, zaczęłam swoją pierwszą regularną terapię. Dzięki niej zaczęłam trochę lepiej rozumieć różne swoje zachowania, problemy, ale przede wszystkim nazywać emocje i określić, skąd się biorą. Wcześniej potrafiłam nazwać tylko smutek, ale już ze złością miałam problem. Nie miałam pojęcia, dlaczego w określony sposób reaguję na różne sytuacje. Na terapii pracowałyśmy nad zachowaniami autodestrukcyjnymi. Chciałam nauczyć się rozładowywać lęk i złość inaczej niż przez robienie sobie krzywdy. Pracowaliśmy też nad radzeniem sobie z myślami samobójczymi i nad tym, żeby nie przejmowały już nade mną kontroli. Przerwałam jednak terapię ze względu na toksyczną miłość. Uzależniłam się emocjonalnie od chłopaka i gdy terapeutka próbowała uświadomić mi, że ten związek jest dla mnie destrukcyjny, przestałam przychodzić na spotkania. Nie byłam w stanie zobaczyć, że jestem uzależniona od niego i nie widziałam, jak bardzo mnie ten człowiek wykorzystuje i krzywdzi.

Nigdy nie miałam problemów ze swoją wagą. Raz byłam szczuplejsza, raz grubsza, ale jemu podobały się bardzo wychudzone dziewczyny i zaczął mi wytykać, że jestem gruba. Zaczęłam się dla niego odchudzać, ćwiczyć aż do omdlenia. Jadłam coraz mniej, byłam coraz chudsza, wyglądałam okropnie i jeszcze bardziej niż wcześniej nie miałam siły żyć. Bez względu na to, ile schudłam, jemu i tak nadal coś przeszkadzało. Każdego dnia wpędzał mnie w coraz większe kompleksy. Nienawidziłam się za to, że jestem dla niego niewystarczająca.

Ważne, by nie bać się sięgać po pomoc

Kolejną, nie policzę już którą, próbę samobójczą miałam w wieku 19 lat. Między mną a chłopakiem było coraz więcej sprzeczek i konfliktów. Bardzo go kochałam, więc poszłam na terapię, żeby naprawić tę relację, a skończyło się tym, że zerwałam z nim całkowicie kontakt. Potrzebowałam do tego bardzo dużo siły i czasu, ale w końcu puściłam ten sznur, którym się sama do niego przywiązałam.

Dzięki terapii odbudowałam moją pewność siebie i zaczęłam małymi kroczkami iść w kierunku tego, bym w końcu polubiła siebie, a gdzieś w przyszłości może i pokochała. Zrozumiałam, że miłość, której szukam w innych ludziach i którą ich obdarowuję, mogę śmiało przetransferować do samej siebie. To był pierwszy krok do tego, aby zacząć moją drogę do wyzdrowienia.

Opisałam moją historię w książce „Jak się nie zabić i nie zwariować”. Zrobiłam to dla siebie, ale i dla innych, bo gdy byłam młodsza, brakowało mi takiej książki, z którą mogłabym się utożsamić, w której problemy psychiczne byłyby opisane nie z medycznego punktu widzenia, ale tak, jak przeżywa je młoda osoba.

Nie jestem wolna od problemów i być może nigdy nie będę, ale nauczyłam się z nimi żyć, w taki sposób, by nie miały nade mną kontroli. Każdy ma czasem gorszy dzień, tydzień, miesiąc, rok, ale ważne, by nie bać się sięgać po pomoc, kiedy robi się naprawdę źle. Jedną z najważniejszych lekcji dla mnie było to, żeby zrozumieć, że śmierć nigdy nie będzie rozwiązaniem. Tylko będąc tu i teraz możemy coś zmienić i zawsze warto walczyć o siebie.